2008-08-08

Wielka kompromitacja w Pekinie

Tak się złożyło, że wziąłem sobie dzisiaj wolne i oglądam właśnie ceremonię otwarcia olimpiady w Pekinie.

Trzeba przyznać, że Chiny się naprawdę postarały - ale z drugiej strony nie ma co się dziwić, w Chinach nie muszą się przejmować takimi pierdołami, jak 8-godzinny dzień pracy, czy inne, socjalistyczne wymysły.

Co jednak jest tą tytułową kompromitacją?

Otóż wyobraźcie sobie, jednym z fragmentów ceremonii był przemarsz przedstawicieli poszczególnych krajów biorących udział w olimpiadzie przez stadion, na którym się ta ceremonia odbywała.

Do rzeczy jednak. Otóż kogo można rozumieć przez przedstawicieli? Odwołajmy się np. do kultury korporacyjnej. Branża dowolna - może być producent samochodów, FMCG, czy czegokolwiek innego.

Załóżmy więc, że jest sobie jakaś oficjalna uroczystość, na którą trzeba wysłać przedstawicieli koncernu. Czy wysyła się na nią monterów z taśmy? Z reguły nie. Oczywiście kilku takich często się na takiej imprezie gdzieś z tyłu znajdzie, aby w razie potrzeby można było zaprezentować ofiarność i poświęcenie pracowników. Ale czy to oni mają reprezentować firmę? Odpowiedz sobie sam, Drogi Czytelniku...

Wróćmy jednak do olimpiady i wspomnianego przemarszu. Przemarsz ten owszem, z daleka wyglądał ładnie. Ale z bliska - szkoda gadać... Zamiast jakiejś porządnej reprezentacji, większość krajów wystawiła po prostu sportowców. Szeregowych sportowców...

Nasuwa się podstawowe pytanie: po co właściwie ci sportowcy mają swoich trenerów, przełożonych, działaczy, czy jak tam się to w sporcie nazywa, skoro zwykli, szeregowi pracownicy mogą ot tak sobie wyjść reprezentować swój kraj?

Czy przełożeni, kierownicy delegacji olimpijskich, nie wiedzieli, co się dzieje? A może po prostu byli zbyt miękcy, że pozwolili swoim szeregowym podwładnym wyjść na stadion w dzień uroczystości.

W normalnej korporacji jest tak, że szeregowi pracownicy są wprawdzie bardzo potrzebni, ale do normalnej pracy przy taśmie (względnie gdzie indziej, zależy od indywidualnych kwalifikacji). Podkreślam: normalnej, codziennej pracy. Od reprezentacji natomiast i picia szampana w imieniu szeregowych pracowników jest Zarząd. A później Dyrektorzy i Kierownicy.

Tymczasem to, co się stało w Pekinie, każe zastanowić się, do czego doprowadziła chęć zaprezentowania przez Chiny, że u nich jest taka wolność, że szeregowi pracownicy mogą wykonywać czynności, o których nie mają pojęcia...

2008-01-06

Czy Open Source to przyszłość?

Od jakiegoś uważnie przypatruję się różnym dyskusjom na temat wyższości oprogramowania Open Source nad oprogramowaniem komercyjnym i odwrotnie. W kilku takich dyskusjach postanowiłem nawet wziąć udział.

Zauważyłem w tych dyskusjach jedną, bardzo ciekawą rzecz: otóż zaskakująco wielu ludzi atakuje oprogramowanie komercyjne - w szczególności Microsoftu, a najczęściej Microsoft Office - wcale nie dlatego, że jest ono gorsze pod względem technicznym. Atakuje je tylko i wyłącznie dlatego, że nie jest otwarte, jakoby ta otwartość była jakąś zbawienną cechą.

Przyjrzyjmy się więc razem, Drogi Czytelniku, paru różnicom pomiędzy Microsoft Office, a jego otwartym "odpowiednikiem", czyli OpenOffice.

Pierwszą różnicą, jaka się nasuwa na myśl, jest cena. Nie da się ukryć, naturą oprogramowania otwartego jest jego darmowość, więc tu OpenOffice wygrywa z produktem Microsoftu. Niestety po raz ostatni.

A zatem zdobyliśmy już wybrany pakiet i mamy go zainstalowanego. Możemy zacząć pracować. Hmm, ale dlaczego ten OpenOffice jest taki toporny? Dlaczego tak bardzo się różni od standardu, jakim jest produkt Microsoftu?

Ano właśnie! Microsoft Office to bez wątpienia standard od wielu lat. To właśnie jego uczymy się w szkołach średnich i wyższych, a niektórzy nawet w podstawówkach. Nic więc dziwnego, że że OpenOffice wydaje się jakiś dziwny. Ale powiedzmy sobie wprost: na produkt składa się nie tylko sam właściwy produkt, ale również cała otoczka. Czyli również to, że Microsoft inwestuje sporo pieniędzy, aby nauczyć nas korzystania z komputera, systemu operacyjnego, pakietu biurowego itd. A co robi na tym polu producent OpenOffice? No właśnie, a kto w ogóle jest tym producentem?

No dobrze, ale czy możliwości pakietu biurowego kończą się na prostych pracach w edytorze tekstu i arkuszu kalkulacyjnym? Microsoft twierdzi, że nie! W końcu masz prawo wymagać czegoś więcej od produktu, który nie jest w końcu taki tani!

Prawdziwe różnice pomiędzy tymi dwoma pakietami objawiają się w sytuacji, gdy chcemy stworzyć sobie małą aplikację, opartą o funkcjonalność pakietu. Np. chcesz w Twojej firmie wdrożyć arkusze czasu pracy dla pracowników Twojego działu. Tworzysz więc w arkuszu kalkulacyjnym formatkę do wprowadzania czasu pracy. Gotowe! Twoi pracownicy już mogą wpisywać opisy każdego swojego zadania wraz z godziną i minutą jego rozpoczęcia. Aleeee....

Ale skąd możesz wiedzieć, czy Twoi pracownicy nie będą kombinować? Uwierz mi, to bardzo istotna sprawa. Jeśli nie będziesz bardzo dokładnie kontrolować pracownika, ten bez Twojej wiedzy urwie sobie dziennie pół godziny, albo i więcej z czasu pracy, w przemyślany sposób rozciągając czasy rozpoczęcia poszczególnych zadań. A czy o to chodzi?

Musisz więc zmodyfikować Twój arkusz tak, aby pracownik nie był w stanie wpisać lub zmodyfikować czasu rozpoczęcia i był zobowiązany po prostu wpisywać wszystkie swoje zadania na bieżąco.

Arkusz kalkulacyjny na to nie pozwala? Trzeba stworzyć taką funkcjonalność w postaci strony www? A skąd!

Jednym z priorytetów Microsoftu jako firmy jest dostarczanie użytkownikom funkcjonalności, za którą w przypadku oprogramowania Open Source musieliby zapłacić dodatkowemu programiście, aby dostosował kilka takich darmowych produktów do jakichś sensownych zastosowań.

Dzięki Microsoftowi więc nie musisz już zatrudniać niepotrzebnych ludzi, a zaoszczędzone pieniądze możesz przeznaczyć np. na prezent dla żony, albo na nowy samochód. I to jest największa zaleta produktów tej firmy!

Ale jak konkretnie ten cel Microsoftu ma się do Twojego arkusza dla pracowników? To proste: Microsoft Office udostępnia niezwykle prosty język programowania, w którym nawet Ty napiszesz funkcjonalność umieszczania na bieżąco wpisywanych danych w portalu firmowym Microsoft SharePoint, tym samym czyniąc ewentualne modyfikacje czasów rozpoczęcia zadań wykrywalnymi w szybki i automatyczny sposób.

Zaraz zaraz, Ty napiszesz? Jasne, nie musisz. Ale uwierz mi, widziałem bardzo wiele przykładów ludzi mających minimalną wiedzę i styczność z komputerami, którzy potrafili sklecić coś całkiem sensownego w języku programowania Microsoft Office. Tym bardziej, że pakiet oferuje również możliwość nagrywania wykonywanych przez Ciebie operacji i tworzenia z nich kodu Twojego programu.


Zdaję sobie sprawę, że pełny opis różnic pomiędzy Microsoft Office, a jego niedołężnym odpowiednikiem, wymaga znacznie więcej miejsca, niż jestem w stanie poświęcić w tym blogu, ale mam nadzieję, że nakreśliłem już Tobie podstawową różnicę.

Podstawowa różnica jest bowiem różnicą biznesową. Po co bowiem zatrudniać niepotrzebnych ludzi i marnować na nich pieniądze, aby wymyślali na nowo funkcjonalności, które Microsoft już dawno dla Ciebie wymyślił? Czy nie lepiej zapłacić Microsoftowi 10% tego, co wyrzuciłbyś na niepotrzebnych pracowników, po czym cieszyć się zwiększoną wydajnością tych pracowników, którzy zajmują się konkretnymi sprawami biznesowymi?

2007-10-21

Wybory i demokracja

Przed chwilą wziąłem udział w dzisiejszych wyborach. To wspaniałe, że po kilkudziesięciu latach zniewolenia możemy uczestniczyć w wolnych wyborach.

Wrzucając wypełnioną kartę do urny wyborczej, naszła mnie jednak pewna zaduma. Czy to rzeczywiście dobrze, że ogół społeczeństwa może głosować? Do czego nas to doprowadzi?

Szczerze mówiąc, mam poważne wątpliwości, czy taki np. kasjer hipermarketowy powinien mieć prawo głosu. Bo i na kogóż on może zagłosować? Pamiętajmy w końcu, że przeciętny pracownik fizyczny jest na ogół nastawiony antybiznesowo, a co za tym idzie, istnieje realne niebezpieczeństwo wspierania przez niego partii, które rozwój Polski jedynie zahamują, odstraszając zagranicznych inwestorów i czyniąc zatrudnianie polskich pracowników nieopłacalnym.

Po krótkim myśleniu dochodzę do wniosku, że prawo głosu powinny mieć jedynie osoby w pełni niezależne finansowo - jak np. właściciele firm, członkowie zarządu, dyrektorzy i ewentualnie jeszcze kierownicy. Oczywiście takie rozwiązanie też jest wadliwe, mianowicie daje prawo głosu spadkobiercom fortun, którzy osobiście wcale nie muszą być nastawieni probiznesowo, pomijając jednocześnie przedstawicieli wolnych zawodów takich, jak choćby prawnicy, którzy mogliby przecież dokonać naprawdę wartościowego wyboru.

Wydaje mi się jednak, że gdyby przemyśleć sprawę dokładniej, dałoby się z pewnością ustalić optymalną listę grup osób uprawnionych do głosowania. Osób, które byłyby w stanie dokonać mądrego i rzetelnego wyboru, dzięki któremu Polska mogłaby się rozwijać w niespotykanym w innych krajach tempie.

2007-04-30

Pracownik miesiąca

Właśnie obejrzałem film pt. Pracownik miesiąca (link poniżej). Krytycy oceniają go jako głupawą komedię - i jest to prawda, ja jednak zauważyłem w nim pewien dodatkowy sens.

Nieco ponad miesiąc temu napisałem o polskich szefach, którzy są najlepsi na świecie. Otóż ten film tą tezę potwierdza! Albo przynajmniej potwierdza, że od szefów polskich gorsi są amerykańscy.

Ale do rzeczy. Film opowiada o tzw. "życiu sklepowym" pracowników amerykańskiego hipermarketu. Otóż to. Pracownicy ci prowadzą w pracy niezwykle bogate życie pozazawodowe. Podkreślam: pozazawodowe, w pracy. A domyślasz się już, Drogi Czytelniku, kto za to płaci?

Oczywiście, za ich romanse w pracy płaci pracodawca. Chociaż "płaci" to niezbyt odpowiednie określenie, bo przecież pracodawca im za to wcale nie płaci, a przynajmniej nie robi tego świadomie. Oni natomiast go bezczelnie okradają, defraudując czas, który powinni poświęcić na pracę!

Okradają go też zresztą na wiele innych sposobów: celowe niszczenie towaru, aby kupić "przypadkowo zniszczony" po niższej cenie, brak pełnej koncentracji na wyznaczonych celach, prowadzący do niższej efektywności, granie w karty pomiędzy paletami towaru, wzajemne sabotowanie swoich działań w imię nieformalnych i niezleconych rywalizacji między sobą itd.

Nasuwa się więc pytanie: jak to możliwe, kto do takiej sytuacji dopuścił? Odpowiedź jest równie prosta, jak i wnioski z niej wypływające: kadra menedżerska w tym markecie jest niekompetentna i kompletnie nieprzygotowana do zarządzania pracownikami tego pokroju. A gdyby przeciętny widz się tego nie domyślił, dodano w filmie wątek starszego brata dyrektora marketu, w którym wychodzi w dość brutalny sposób niedojrzałość umysłowa i emocjonalna tegoż dyrektora.

Problem jest jednak poważny: o ile tego jednego dyrektora można (i trzeba) zwolnić (pomijając już fakt, że jest to film), to to tysięcy dyrektorów realnych, amerykańskich hipermarketów, zwolnić i dobrze zastąpić w praktyce się nie da. Nie da się, gdyż Amerykanie nie są generalnie dobrze przygotowani do rządzenia. Mają wprawdzie (statystycznie) lepsze możliwości umysłowe oraz wykształcenie, przez co może i lepiej radzą sobie w wolnych zawodach, jednakże w strukturach hierarhicznych kompletnie sobie nie dają rady.

Wzorem mogą być tutaj właśnie polscy szefowie. Przypatrzmy się sieciom marketów Biedronka, lub Tesco. Czy możliwe jest w ich marketach, aby pracownicy poza swoim czasem pracy jeździli z nudów na wrotkach po powierzchni handlowej? Oczywiście nie, i to nawet z dwóch względów. Po pierwsze, wstęp do powierzchni handlowej jest ściśle limitowany, aby wyeliminować pracowników nieuczciwych, potrafiących np. zjeść firmowe jabłko bez płacenia za nie (kradzież), czy wykonać dowolną ze "sztuczek" pokazanych w filmie.

Po drugie, w dobrej firmie pracownik nie powinien nigdy mieć czasu na nudzenie się. Prace wykonywane w hipermarkecie w większości mają tę fascynującą zaletę, że mogą być wykonywane po bardzo krótkim przeszkoleniu, a zatem nie ma potrzeby przyporządkowywania konkretnych pracowników do konkretnych prac wg unikalnych kwalifikacji. Jeśli zatem półki z towarem są w danym momencie dobrze ułożone, pracownicy z nimi związani mogą rozpocząć np. mycie toalet. Jeśli toalety są umyte, z pewnością znajdzie się wiele innych, fascynujących dla młodego człowieka zajęć.

I właśnie na tym polega przewaga polskich firm (i ich kadry menedżerskiej) nad amerykańskimi odpowiednikami. W Ameryce firmy dysponują znacznie silniejszymi finansami, a jednak ich stopy zwrotu są proporcjonalnie znacznie mniejsze. Jedną z głównych przyczyn takiego zjawiska jest właśnie złe zarządzanie pracownikami. Polski pracownik aktywnie przyczynia się do budowania potęgi swojego Pracodawcy, podczas gdy amerykański bezczelnie gra w karty...

http://employee.of.the.month.filmweb.pl/

2007-04-02

Odszedł wielki człowiek...

W dniu dzisiejszym Naród polski z bólem przyjął wiadomość o śmierci wielkiego człowieka, prekursora polskiego Biznesu, Lecha Grobelnego...

Lech Grobelny w świecie wielkiego biznesu zadebiutował już w latach 70-tych ubiegłego wieku, organizując ogólnopolski handel obrazkami z wizerunkiem Karola Wojtyły. W 1989 roku był już właścicielem studiów fotograficznych, sieci kantorów, firmy Dorchem oraz Bezpiecznej Kasy Oszczędności, oferującej znacznie wyższe oprocentowanie lokat, niż państwowe PKO.

Zawiść ludzka nie zna jednak granic. I tak w latach 90-tych Lech Grobelny popadł w niełaskę, czego najbardziej prawdopodobnym powodem był majątek, którego udało mu się dorobić ciężką pracą własnych rąk. Został on aresztowany i oskarżony o wyłudzenie 8 miliardów starych złotych. Niesłusznie skazany, przesiedział w więzieniu 5 lat, aż do prawomocnego oczyszczenia z zarzutów w 1997 roku przez Sąd Apelacyjny w Warszawie.

Kolejne 8 lat zajęła, przegrana niestety, batalia o zadośćuczynienie za straty moralne, spowodowane niesłusznym aresztowaniem. Batalia, w której górą okazał się pazerny aparat państwowy...

Wiadomość o śmierci tego wielkiego człowieka jest tym smutniejsza i bardziej szokująca, iż podano informację, że na jego ciele znaleziono ranę kłutą, co może świadczyć o morderstwie...

Mistrzu! Odszedłeś od nas, ale my Cię nie zapomnimy! Ty wytyczałeś nam szlaki, pokazywałeś drogę... Ciebie teraz zabrakło, ale będziemy teraz sami podążać tą drogą, ustalając nowe standardy biznesowe, nową jakość i polską solidność!

2007-04-01

Polacy: katolicy, czy katole?

Na Onecie ukazał się właśnie bardzo ciekawy artykuł. Link do niego podaję na dole, teraz natomiast go zacytuję na wypadek, gdyby znikł:

Polacy to religijni analfabeci - wynika z badań, jakie dla "Newsweeka" przeprowadziła firma SMG/KRC.

Tylko 20 proc. osób, określających się jako wierzący katolicy, umie wymienić dziesięć przykazań, a ponad 30 proc. nie zna żadnego. Jedynie 18 proc. potrafi podać imiona czterech ewangelistów, a prawie 43 proc. z tych, którzy określają się jak głęboko wierzący, jest zdania, że można wyspowiadać się z grzechu pierworodnego.

Polacy ciągle chętnie określają się mianem katolików, jednak ich wiara ma coraz mniej związków z nauką Kościoła. Coraz częściej staje się zbiorem zupełnie prywatnych wyobrażeń.
Sondaż przeprowadzono na reprezentatywnej próbie 1000 dorosłych Polaków. Tekst i pełne wyniki badań w świątecznym numerze "Newsweeka".

Jednocześnie 97% Polaków deklaruje się jako wierzący. Jak to więc jest? Czy rzeczywiście wierzą oni w jakieś swoje prywatne wyobrażenia i przesądy? I w co właściwie wierzą fani Ojca Dyrektora? Co daje im taką energię do niszczenia tego kraju i zatruwania młodych umysłów jego wymysłami?

Zapraszam Cię, Drogi Czytelniku, do opisania Twojej wiary i przeżyć religijnych...

http://wiadomosci.onet.pl/1512462,11,item.html

2007-03-17

Jak się pracuje w Google?

W ostatnim czasie wpadło mi w ręce kilka artykułów i filmików, demonstrujących i zachwalających zalety pracy w Google. Niestety udało mi się zapisać adres tylko jednego z nich - zamieszczę go na końcu.

Fenomenalne. Ale każdy kij ma dwa końce. Niestety, im więcej swobody dla pracowników, tym mniejsze zyski firmy.

Ano właśnie. Należy zauważyć, że to właśnie Polacy są najlepszymi szefami na świecie. Oczywiście przez "najlepszymi" mam na myśli: najefektywniejszymi. Nie Amerykanie, nie jakieś Google, ale właśnie Polacy!

Oczywiście zaraz wytkniesz mi, Drogi Czytelniku, że nie mam racji - no bo w końcu amerykańscy szefowie zarabiają dla swoich firm więcej. I będziesz miał rację. Rzeczywiście zarabiają więcej. Tyle tylko, że ich firmy obracają dużo większymi kwotami. Kwotami, o jakich polskie firmy mogą tylko marzyć.

Jak więc porównać efektywność szefów dwóch firm, działających w różnych realiach? Najprościej jest to zrobić, porównując wydajność uzyskiwaną z jednego pracownika w stosunku do maksymalnej mocy tego pracownika. I tu właśnie wychodzi nieefektywność Google, o której chciałem napisać.

Przyjrzyjmy się wspólnie filmikom zamieszczonym pod podanym adresem. Widać tam pracowników, którzy w godzinach pracy nie pracują, ale oddają się różnym innym czynnościom, głównie przyjemnościom. A kiedy w końcu zabiorą się do pracy, wykonują ją w "swoim tempie". Czy takie coś może być efektywne?

Założeniem Google jest zapewnienie pracownikom takich warunków pracy, aby czuli się komfortowo i nie chcieli uciekać do konkurencji. I muszę przyznać, że ten warunek spełnić się udało. Szkoda tylko, że nieefektywnie. Tutaj znowu polscy menedżerowie od dawna stosują lepsze sposoby - a najskuteczniejszym z nich jest po prostu staranna weryfikacja kandydatów i zatrudnianie tylko tych, którzy uciekać z różnych powodów nie będą.

Podstawowym problemem jest jednak cały czas wydajność pracy. Polskie firmy, w przeciwieństwie do Google, starannie weryfikują kandydatów i nie zatrudniają takich, którzy boją się ciężkiej pracy i poświęcenia dla wspólnego, firmowego dobra. Albo takich, którzy nie będą wobec firmy bezwzględnie lojalni.

Otóż to. Lojalność. Na filmikach z Google widać pracowników pozornie lojalnych. Ale co to za lojalność, skoro są oni dobrze opłacani i słabo rozliczani z obowiązków. Nie sztuka mieć lojalnych pracowników, zapewniając im takie warunki. Sztuką jest ich mieć w warunkach przeciętnej, polskiej firmy.

Ale wrócmy do efektywności. A właściwie nieefektywności. Takiej, jak w Google. Czy można tą sytuację zmienić? Oczywiście, że tak. Ale czy potrafią zrobić to Amerykanie, przyzwyczajeni do braku konieczności oszczędzania? Obawiam się, że nie.

Podejrzewam natomiast, że byliby to w stanie zmienić Polacy. Właśnie Polacy, gdyż to oni, jak już pisałem, są najlepszymi szefami na świecie.

Jakiś czas temu byłem w polskiej pizzerii. Tzn. bywałem w takich lokalach wiele razy, ale teraz trafiło mi się być na zapleczu i widzieć pracę takiej pizzerii od kuchni. Co mogę powiedzieć o tej pizzerii? Nie obraca ona dużymi kwotami. Wręcz są to grosze. Ale efektywność jej pracowników jest fenomenalna. Oni naprawdę pracują w maksymalnym tempie! Aż miło było popatrzeć na ich poświęcenie dla wspólnego dobra. Dla wzrostu ICH pracodawcy. Nie przynosili do pracy zwierzaków i nie chodzili na siłownię. Nie marnowali swojego czasu w żaden inny sposób. Po prostu pracowali. Dzielnie wdrażali w życie stare, polskie hasło: Krew, Pot i Łzy. Realizowali marzenia swoje i pracodawcy o lepszej przyszłości.

Nic nie dzieje się jednak samo z siebie. Ich poświęcenie też samo z siebie nie wynika. Zawsze musi być jakiś powód. A powodem tym jest zdolny i ambitny szef, który potrafi (lub nie) odpowiednio zmotywować swoich podwładnych, aby pracowali jak najwydajniej.

Ale jest coś jeszcze. Pracownicy są przecież ludźmi i nie będą nigdy pracować w tym samym tempie. Dobry szef musi umieć rozpoznać, z jakim typem kandydata na pracownika ma do czynienia i po ewentualnym zatrudnieniu, narzucić mu odpowiednie testy, mające wykazać jego maksymalne "osiągi". Czyli musi poznać jego "120%".

To "120%" jest swego rodzaju punktem odniesienia, wobec którego mierzyć się będzie wszelkie sukcesy i zasługi pracownika. Dokładnie tak. W efektywnej firmie nie pracuje się na 50% swojej wydajności, jak w Google. W efektywnej firmie pracuje się na 100%, z dążeniem do owych 120%. To jest podstawowy warunek przetrwania firmy.

Oczywiście zdarzają się firmy bazujące na fenomenalnych pomysłach swoich założycieli. Taką właśnie firmą jest Google i właśnie dlatego nie musi ono wymagać efektywności od pracowników. Powiedzmy sobie jednak wprost: takie firmy psują rynek. Tak! Takie podejście do pracowników jest niczym innym, jak tylko psuciem rynku! To właśnie przez takie firmy pracownikom "przewraca się w d...ch" i są coraz bardziej rozbestwieni.

Czy można temu rozbestwieniu jakoś przeciwdziałać? Sposoby są na to różne. Przede wszystkim należy mieć nadzieję, że polscy szefowie z polskich oddziałach zagranicznych firm, będą potrafili skutecznie zaprowadzić nasz rodziny, polski porządek. Porządek wiążący się z efektywnością, która jest chlubą naszych firm. Czy jednak to wystarczy?

Polskim problemem jest masowa emigracja pracowników. Dzięki tej emigracji poprawiają się ich warunki życiowe. Ale czy to jest dobre dla biznesu? Nie. Co więcej, podwójnie nie. Po pierwsze, na skutek owej poprawy następuje psucie rynku. Po drugie, brakuje pracowników.

Bardzo pozytywnym sygnałem wydaje się być bardzo gorąco ostatnio dyskutowane na polskich grupach dyskusyjnych sprowadzenie przez Mostostal Zabrze dodatkowych pracowników z Chin. Pracownicy ci nie są zmanierowani, jak wielu polskich, i nie będą stawiali wygórowanych żądań, będących przeszkodą dla wielu sukcesów polskich przedsiębiorców. A co ważniejsze, brak wygórowanych żądań powinien przyspieszyć spadek żądań i u polskich pracowników.

Czego nam wszystkim, jako narodowi, życzę. A oto obiecany link:

http://lpociask.info/2007/03/07/jak-sie-pracuje-w-google/

2007-03-09

Janusz Świtaj ma pracę

Czy słyszałeś Drogi Czytelniku o Januszu Świtaju? Ostatnio jest o nim dość głośno w mediach. Człowiek ten jest od 1993 roku całkowicie sparaliżowany wskutek wypadku komunikacyjnego.

Powodem, dla którego jest o nim głośno, jest jego chęć do zakończenia życia. Chęci tej nie podzielają lekarze, a on sam nie jest w stanie tego dokonać, więc walczy przed sądem.

Ale nie w tym rzecz. Ostatnio dostał on... propozycję pracy. Dziwne? I tak, i nie. Należy sobie postawić pytanie, czy kaleka jest w stanie normalnie pracować. A gotowa odpowiedź jest taka, że oczywiście nie jest. Owszem, jest w stanie jako tako pracować, ale nie ma co się oszukiwać - nie jest to "normalna" praca. A skoro nie jest normalna, to jaka jest?

Według mnie, odpowiedzi należy szukać w zainteresowaniu mediów tym człowiekiem. Tak już jest z mediami, że jak podchwycą temat z potencjałem, to zaczyna się wielka szopka pod publikę, aby tylko zwiększyć oglądalność.

Najgorsze jednak jest to, że w ową szopkę wpasowują się firmy. Po części jest to zrozumiałe - och, jacy my jesteśmy wspaniałomyślni, dajemy pracę sparaliżowanemu... Należy jednak dokonać w tym miejscu chłodnej oceny sytuacji.

Jakie są konsekwencje zatrudnienia sparaliżowanego człowieka? Dla niego - nadzieja i takie tam. Dla firmy - wiadomo, reklama. Ale dla jej klientów - tutaj jest już gorzej. Powiedzmy sobie szczerze, człowiek sparaliżowany zawsze będzie pracownikiem "specjalnej troski". Nigdy nie osiągnie wydajności swojego zdrowego odpowiednika.

Pytanie więc, czy naprawdę słusznie się stało z tą ofertą pracy... Czy naprawdę nadzieja jednego tylko człowieka jest ważniejsza od prawidłowo wykonanej pracy i satysfakcji wielu klientów jego potencjalnej firmy?

Osobiście, jako doświadczony menedżer, uważam, że czasem przychodzi taki moment, gdy trzeba powiedzieć brutalnie prosto w oczy: sorry, ale nie ma dla Ciebie miejsca. Prywatnie może i jesteś fajnym gościem, ale w pracy sobie nie radzisz i nie potrzebujemy Cię. Jesteś zwolniony.

Takie podejście faktycznie może się wydawać brutalne, uwzględniając jego paraliż. Ale trudno, czasem należy dokonać wyboru. Albo element niepasujący do reszty zostanie usunięty, albo ucierpią wszyscy. Mamy w Polsce kapitalizm i takie są reguły gry. Narażanie firmy na straty tylko dlatego, aby pomóc jednemu człowiekowi, który w dodatku miałby być tylko szeregowym pracownikiem, jest nie tylko niemoralne, ale wręcz nielegalne (z tytułu niegospodarności).

Szkoda, że Agencja 4People tego nie rozumie. Całe szczęście, że nie ma przymusu korzystania z jej usług...

2007-02-24

Dolina Rospudy

Szczerze mówiąc, nie zamierzałem nigdy na tym blogu pisać o ekologii. Tak jakoś jednak wyszło, że nie chcę, ale muszę. Muszę, gdyż nie zatraciłem jeszcze, wbrew temu, co niektórzy o mnie sądzą, ducha patriotyzmu.

Dolina Rospudy, jeśli ktoś jeszcze o niej nie słyszał, to rodzaj takiej dzikiej haszczy, w której mieszkają jakieś rzadkie owady i rośliny. Generalnie same paskudztwa, które mogłyby być niebezpieczne dla dzisiejszej flory i fauny, oraz vice versa.

Ale o co chodzi w tym głośnym sporze? Otóż ścierają się tam dwie strony. Jedna to mieszkańcy pobliskiego Augustowa (czy jakoś tak), drudzy, to pseudo-ekolodzy. Mieszkańcy domagają się budowy obwodnicy, która rozładuje im natężenie ruchu ciężarówek, które to z kolei powodują im dużo wypadków. To zrozumiałe - jest obwodnica, to ginie mniej ludzi.

Pseudo-ekolodzy natomiast robią to, co potrafią najlepiej, czyli blokują całą inwestycję w imię ochrony owadów. Oczywiście, proponują rozwiązanie zastępcze, czyli poprowadzenie obwodnicy naokoło Doliny Rospudy. Tylko popatrzmy na to rozwiązanie z punktu widzenia biznesowego. Czy jest ono w ogóle możliwe?

Oczywiście, nie jest. Jeśli jeszcze sobie nie zdajesz Drogi Czytelniku sprawy z kosztów projektu tego typu inwestycji, dowiedz się, że władowano w niego już kilkanaście milionów złotych. W sam projekt. I nie jest to nic nienormalnego - w końcu pracują nad tym ludzie na poziomie, których wynagradzać należy dobrze, w przeciwieństwie do samych wykonawców, którzy są w pełni wymienialni. Co jednak istotne, o tych kilkunastu milionach wiedzą również pseudo-ekolodzy.

Bardzo bym nie chciał oskarżyć pseudo-ekologów od Rospudy o korupcję i podkreślam, że nie mam na to dowodów, oraz wcale tego o nich akurat nie uważam, ale pozwolę sobie zauważyć, że wiele inwestycji blokowanych przez pseudo-ekologów w przeszłości kończyło się albo niepowodzeniem (tzn. ich sukcesem), albo cichym dogadaniem się i łapówką. Żeby było śmieszniej, łapówka ta wcale nie była łapówką dawaną pod stołem. Ci pseudo-ekolodzy mają fundacje ekologiczne, na które w ramach ugody wpłacane były okrągłe sumki.

Ale co z fundacji mogą mieć potencjalnie pseudo-ekolodzy? Ano mogą. Po pierwsze, 10% przychodów (nie zysków) fundacji może być całkiem jawnie i legalnie przeznaczone na koszty działania samej fundacji, czyli np. Pan Prezes otrzyma pensję miesięczną w wysokości 10.000 PLN, Pani Księgowa 8.000 PLN. Szeregowi "żołnierze" dostaną natomiast po zupce dziennie podczas pseudo-ekologicznych demonstracji, oraz po liście gratulacyjnym od Pana Prezesa. Kiedyś był nawet o tym reportaż w TVN, chyba w programie SuperWizjer.

W tym miejscu pragnę podkreślić jeszcze raz: o nic nie oskarżam pseudo-ekologów od Rospudy, a poniższy tekst będzie jedynie insynuacją, która, mam nadzieję i wierzę w to, będzie nietrafna.

Insynuacja więc jest taka: pseudo-ekolodzy od Rospudy bardzo dobrze sobie zdają sprawę z kosztów przeprojektowania autostrady tamtędy biegnącej i będą blokowali przez jakiś czas tę inwestycję, po czym wspaniałomyślnie wpadną na pomysł, że jednak można by poprowadzić tamtędy autostradę, ale za to zrobi się w kierunku ekologii coś innego, na co chcą np. 5.000.000 PLN na jedną ze swoich fundacji. Ot, tak po prostu. I jak myślisz, Drogi Czytelniku, co zrobi inwestor?


Od jakiegoś czasu zacząłem zabierać głos na portalu pardon.pl. Bardzo przemyślana platforma portalowa, oraz bardzo ciekawe artykuły. W tym miejscu pozwolę sobie może zamieścić cytat nt. tego portalu z gazeta.pl:

"Pardon! - dziennik polityczno-społeczny o2.pl obok informacji własnych, przeglądów prasy polskiej i zagranicznej, codziennych przeglądów blogów, komentarzy i analiz redakcji, stawia na opinie zaangażowanych internautów. Przed redaktorami postawiono zadanie formułowania wyrazistego komentarza, czasami kpiarskiego, wyłapującego niedopowiedzenia, bądź też wzmacniającego te informacje, na które inne media położyły za mały nacisk lub je przeoczyły."

Dlaczego jednak o tym piszę? Otóż zabrałem tam również głos na temat Doliny Rospudy. Teraz może ten głos nieco rozszerzę.

Kilka lat temu, jeszcze przed atakami na World Trade Center, zrobiło się głośno o Talibach. Powodem było wysadzanie przez nich dóbr kultury związanych z innymi wiarami. Można Talibów lubić, lub nie (ja osobiście ich nie lubię), ale należy docenić ich sposób poradzenia sobie z problemem wywołującym ciągłe dyskusje, jakim była właśnie ochrona dóbr kultury.

Rozwiązanie to było proste: wysadzić wszystko w cholerę, a dyskusje się skończą. I jak się okazało, mieli całkowitą rację. Tzn. oczywiście na moment dyskusje się nawet podniosły. Ale ile to było? Dwa miesiące? Może trzy? I koniec. Nie ma już dyskusji nt. wysadzonych dóbr kultury, gdyż ich samych również już nie ma. Koniec z kłótniami, zabiegami dyplomatycznymi i wszystkim innym.

Co więcej, uważam podobne rozwiązanie za właściwe dla Doliny Rospudy. Pseudo-ekologów należy unieszkodliwić, natomiast ją samą zaorać. I to już nawet nie dla tej autostrady. Chodzi po prostu o demonstrację siły wobec osób siejących zamęt w demokratycznym państwie. Nie można w końcu zrównywać ochrony życia ludzkiego (np. poprzez ograniczenie liczby wypadków samochodowych) z ochroną jakichś owadów...

2007-02-18

Quo vadis, Polsko?

Tak się jakoś dziwnie złożyło, że każdy z moich postów na tym blogu wywoływał ożywioną dyskusję. Wyniki tej dyskusji mają jeden wspólny, dość zatrważający element.

Otóż, jak się okazało, większość rozmówców ma nikłe pojęcie o prawie - czy chodzi tu o licencje, czy o prawo ogólne, znajomość prawa jest przerażająco niska.

A co jeszcze bardziej przerażające, moi rozmówcy prezentują bardzo niską skłonność do życia wg reguł narzucanych nam wszystkich przez prawo, skłaniając się raczej ku - no, może jeszcze nie bezprawiu, czy anarchii - ale jednak życiu bez oglądania się na innych, oraz bez poszanowania jakichkolwiek reguł. Byle jak najwięcej dla siebie.

Szczególnie jest to widoczne, jeśli chodzi o licencje. Przez kilku moich rozmówców, kwestie licencji są totalnie olewane. Jeden z nich zadeklarował nawet wprost swoją gotowość do popełnienia przestępstwa piractwa komputerowego, gdy przestanie mu odpowiadać cena, jaką za swój produkt chce producent.

Zastanawiam się, gdzie dojdziemy, jako naród, jeśli nie będziemy szanować świętej własności firm prywatnych, a tym bardziej prawa. Co nas czeka za 50 lat? Czy komukolwiek będzie się opłacało coś w tym kraju robić? Czy może z góry będzie skazany na porażkę za sprawą piratów?

Obyśmy jednak w porę oprzytomnieli...

2007-02-14

O DRM raz jeszcze...

...ale tym razem z innej beczki. Kilku czytelników wytknęło mi rzekomą niestałość poglądów. Jak to w końcu może być, że firmy mogą wciskać zwykłym, uciskanym ludziom muzykę z DRM, a jednocześnie PKP ma o klienta dbać? Toż to w głowie się nie mieści (przynajmniej niektórym) !

Cóż, aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, trzeba zrozumieć mechanizmy motywacji i kariery zawodowej. Są one bardzo ściśle ze sobą powiązane i są przyczyną wszelkich sytuacji, zdarzeń i podziałów. Nie tylko w pracy, ale w każdej sytuacji życiowej.

Nie czas tu oczywiście na rozprawianie o teoretycznych podstawach tych mechanizmów - nie ma sensu Cię zanudzać takimi szczegółami, Drogi Czytelniku. Zamiast tego pomówmy o praktyce.

Powiedzenie mówi, że pracy nie dostaje ten, kto umie pracować, ale ten, kto umie dostawać pracę. Wiele osób usiłuje negować jego prawdziwość, ale taka jest niestety (dla nich) prawda. Co więcej, dotyczy ono nie tylko samego dostawania pracy, ale rownież awansów. Karierę robi bowiem tylko ten, kto chce ją zrobić. I nie mam tu na myśli tej świadomej chęci - ta, jakkolwiek ważna, jest całkowicie niewystarczająca. Do zrobienia kariery potrzebna jest tzw. gotowość psychiczna *.

Wróćmy jednak do tematu posta, czyli do DRM i PKP. Jak to jest, że wobec jednych ludzi oczekujemy czegoś innego, niż od innych? To proste.

Otóż "wciskanie" klientom muzyki z DRM, czy czegokolwiek innego, jest domeną ludzi, którzy robią karierę. Są to ludzie sukcesu, realizujący się zawodowo. W przypadku takich ludzi liczy się przede wszystkim kreatywne myślenie, a ewentualne braki w kulturze można przełknąć. Rozwój takich ludzi należy wspierać na wszelkie sposoby, oferując im zarówno szkolenia, jak i odpowiednią rozrywkę - przykładem są tu piłkarzyki, czy seanse kinowe w czasie pracy, na firmowym projektorze.

Obsługa klienta, czy też dowolna inna praca o powtarzalnym i definiowalnym charakterze, jest natomiast domeną ludzi, którzy kariery nie zrobili i nie zrobią. Jeszcze raz podkreślam: to nie inteligencja określa ich możliwości zrobienia kariery, ale po prostu gotowość psychiczna. Rozwój takich ludzi nie jest istotny z punktu widzenia pracodawcy, ważna jest natomiast kultura osobista, lojalność i drobiazgowość w wykonywaniu poleceń i instrukcji.

Z punktu widzenia klienta natomiast sytuacja przedstawia się tylko nieco inaczej - jego perspektywa różni się od perspektywy pracodawcy tylko tym, że ma on styczność tylko z tą drugą grupą pracowników, podczas gdy grupa pierwsza spokojnie pracuje w zaciszu biurowców.

Czy już rozumiesz, Drogi Czytelniku, dlaczego bulwersuje mnie takie traktowanie klienta na PKP, a jednocześnie popieram DRM?


* - Za poprzedniego ustroju było takie powiedzenie: "nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z Ciebie oficera". Tutaj mimo wszystko sama gotowość nie wystarczy, wykształcenie przynajmniej średnie jest równie ważne, aby kandydat nabrał tzw. ogłady, niemniej jednak hasło to jest zaskakująco aktualne.

2007-02-12

Popiep... Kompletnie Przedsiębiorstwo

Zdarzyła mi się wczoraj bardzo nieprzyjemna historia. Poszedłem otóż w godzinach popołudniowych na dworzec PKP kupić bilet. Odstałem swoje w kolejce, a tu klientowi tuż przede mną babsko w okienku mówi, że... ono ma PRZERWĘ!

Wyobrażasz sobie, Drogi Czytelniku? Przerwę! Zwykły pracownik! Zwykła baba w okienku!

Dotąd nie miałem specjalnych powodów do narzekań na PKP - może dlatego, że korzystałem z usług tej "firmy" zbyt często. Tym bardziej więc dziwiły mnie negatywnie opinie o niej. Owszem, pociągi może nie są zbyt nowoczesne, ale ostatecznie można to uznać za jakość adekwatną do ceny biletu.

Ale teraz... Rozumiem już tą opinię o nieustannie opieprzających się kolejarzach. W głowie się mi natomiast nie mieści, jak szeregowy pracownik może tak pyskować do klienta...

Najbardziej jednak żałuję, że akurat się spieszyłem i nie mogłem za bardzo zrobić awantury. Awanturę taką zrobiłem swego czasu w swoim mieście, czego skutkiem była pisemna nagana dla pracownika od kierownika dworca.

Podsumowując, bezczelność szeregowych pracowników bierze się moim zdaniem z tego, że przeciętny klient nie będzie miał czasu lub ochoty dopilnować, aby sprawiedliwości stało się zadość. Dlatego też wszyscy powinni walczyć z chamstwem i nieróbstwem, nawet poświęcając troszkę swego prywatnego czasu.