2007-02-24

Dolina Rospudy

Szczerze mówiąc, nie zamierzałem nigdy na tym blogu pisać o ekologii. Tak jakoś jednak wyszło, że nie chcę, ale muszę. Muszę, gdyż nie zatraciłem jeszcze, wbrew temu, co niektórzy o mnie sądzą, ducha patriotyzmu.

Dolina Rospudy, jeśli ktoś jeszcze o niej nie słyszał, to rodzaj takiej dzikiej haszczy, w której mieszkają jakieś rzadkie owady i rośliny. Generalnie same paskudztwa, które mogłyby być niebezpieczne dla dzisiejszej flory i fauny, oraz vice versa.

Ale o co chodzi w tym głośnym sporze? Otóż ścierają się tam dwie strony. Jedna to mieszkańcy pobliskiego Augustowa (czy jakoś tak), drudzy, to pseudo-ekolodzy. Mieszkańcy domagają się budowy obwodnicy, która rozładuje im natężenie ruchu ciężarówek, które to z kolei powodują im dużo wypadków. To zrozumiałe - jest obwodnica, to ginie mniej ludzi.

Pseudo-ekolodzy natomiast robią to, co potrafią najlepiej, czyli blokują całą inwestycję w imię ochrony owadów. Oczywiście, proponują rozwiązanie zastępcze, czyli poprowadzenie obwodnicy naokoło Doliny Rospudy. Tylko popatrzmy na to rozwiązanie z punktu widzenia biznesowego. Czy jest ono w ogóle możliwe?

Oczywiście, nie jest. Jeśli jeszcze sobie nie zdajesz Drogi Czytelniku sprawy z kosztów projektu tego typu inwestycji, dowiedz się, że władowano w niego już kilkanaście milionów złotych. W sam projekt. I nie jest to nic nienormalnego - w końcu pracują nad tym ludzie na poziomie, których wynagradzać należy dobrze, w przeciwieństwie do samych wykonawców, którzy są w pełni wymienialni. Co jednak istotne, o tych kilkunastu milionach wiedzą również pseudo-ekolodzy.

Bardzo bym nie chciał oskarżyć pseudo-ekologów od Rospudy o korupcję i podkreślam, że nie mam na to dowodów, oraz wcale tego o nich akurat nie uważam, ale pozwolę sobie zauważyć, że wiele inwestycji blokowanych przez pseudo-ekologów w przeszłości kończyło się albo niepowodzeniem (tzn. ich sukcesem), albo cichym dogadaniem się i łapówką. Żeby było śmieszniej, łapówka ta wcale nie była łapówką dawaną pod stołem. Ci pseudo-ekolodzy mają fundacje ekologiczne, na które w ramach ugody wpłacane były okrągłe sumki.

Ale co z fundacji mogą mieć potencjalnie pseudo-ekolodzy? Ano mogą. Po pierwsze, 10% przychodów (nie zysków) fundacji może być całkiem jawnie i legalnie przeznaczone na koszty działania samej fundacji, czyli np. Pan Prezes otrzyma pensję miesięczną w wysokości 10.000 PLN, Pani Księgowa 8.000 PLN. Szeregowi "żołnierze" dostaną natomiast po zupce dziennie podczas pseudo-ekologicznych demonstracji, oraz po liście gratulacyjnym od Pana Prezesa. Kiedyś był nawet o tym reportaż w TVN, chyba w programie SuperWizjer.

W tym miejscu pragnę podkreślić jeszcze raz: o nic nie oskarżam pseudo-ekologów od Rospudy, a poniższy tekst będzie jedynie insynuacją, która, mam nadzieję i wierzę w to, będzie nietrafna.

Insynuacja więc jest taka: pseudo-ekolodzy od Rospudy bardzo dobrze sobie zdają sprawę z kosztów przeprojektowania autostrady tamtędy biegnącej i będą blokowali przez jakiś czas tę inwestycję, po czym wspaniałomyślnie wpadną na pomysł, że jednak można by poprowadzić tamtędy autostradę, ale za to zrobi się w kierunku ekologii coś innego, na co chcą np. 5.000.000 PLN na jedną ze swoich fundacji. Ot, tak po prostu. I jak myślisz, Drogi Czytelniku, co zrobi inwestor?


Od jakiegoś czasu zacząłem zabierać głos na portalu pardon.pl. Bardzo przemyślana platforma portalowa, oraz bardzo ciekawe artykuły. W tym miejscu pozwolę sobie może zamieścić cytat nt. tego portalu z gazeta.pl:

"Pardon! - dziennik polityczno-społeczny o2.pl obok informacji własnych, przeglądów prasy polskiej i zagranicznej, codziennych przeglądów blogów, komentarzy i analiz redakcji, stawia na opinie zaangażowanych internautów. Przed redaktorami postawiono zadanie formułowania wyrazistego komentarza, czasami kpiarskiego, wyłapującego niedopowiedzenia, bądź też wzmacniającego te informacje, na które inne media położyły za mały nacisk lub je przeoczyły."

Dlaczego jednak o tym piszę? Otóż zabrałem tam również głos na temat Doliny Rospudy. Teraz może ten głos nieco rozszerzę.

Kilka lat temu, jeszcze przed atakami na World Trade Center, zrobiło się głośno o Talibach. Powodem było wysadzanie przez nich dóbr kultury związanych z innymi wiarami. Można Talibów lubić, lub nie (ja osobiście ich nie lubię), ale należy docenić ich sposób poradzenia sobie z problemem wywołującym ciągłe dyskusje, jakim była właśnie ochrona dóbr kultury.

Rozwiązanie to było proste: wysadzić wszystko w cholerę, a dyskusje się skończą. I jak się okazało, mieli całkowitą rację. Tzn. oczywiście na moment dyskusje się nawet podniosły. Ale ile to było? Dwa miesiące? Może trzy? I koniec. Nie ma już dyskusji nt. wysadzonych dóbr kultury, gdyż ich samych również już nie ma. Koniec z kłótniami, zabiegami dyplomatycznymi i wszystkim innym.

Co więcej, uważam podobne rozwiązanie za właściwe dla Doliny Rospudy. Pseudo-ekologów należy unieszkodliwić, natomiast ją samą zaorać. I to już nawet nie dla tej autostrady. Chodzi po prostu o demonstrację siły wobec osób siejących zamęt w demokratycznym państwie. Nie można w końcu zrównywać ochrony życia ludzkiego (np. poprzez ograniczenie liczby wypadków samochodowych) z ochroną jakichś owadów...

2007-02-18

Quo vadis, Polsko?

Tak się jakoś dziwnie złożyło, że każdy z moich postów na tym blogu wywoływał ożywioną dyskusję. Wyniki tej dyskusji mają jeden wspólny, dość zatrważający element.

Otóż, jak się okazało, większość rozmówców ma nikłe pojęcie o prawie - czy chodzi tu o licencje, czy o prawo ogólne, znajomość prawa jest przerażająco niska.

A co jeszcze bardziej przerażające, moi rozmówcy prezentują bardzo niską skłonność do życia wg reguł narzucanych nam wszystkich przez prawo, skłaniając się raczej ku - no, może jeszcze nie bezprawiu, czy anarchii - ale jednak życiu bez oglądania się na innych, oraz bez poszanowania jakichkolwiek reguł. Byle jak najwięcej dla siebie.

Szczególnie jest to widoczne, jeśli chodzi o licencje. Przez kilku moich rozmówców, kwestie licencji są totalnie olewane. Jeden z nich zadeklarował nawet wprost swoją gotowość do popełnienia przestępstwa piractwa komputerowego, gdy przestanie mu odpowiadać cena, jaką za swój produkt chce producent.

Zastanawiam się, gdzie dojdziemy, jako naród, jeśli nie będziemy szanować świętej własności firm prywatnych, a tym bardziej prawa. Co nas czeka za 50 lat? Czy komukolwiek będzie się opłacało coś w tym kraju robić? Czy może z góry będzie skazany na porażkę za sprawą piratów?

Obyśmy jednak w porę oprzytomnieli...

2007-02-14

O DRM raz jeszcze...

...ale tym razem z innej beczki. Kilku czytelników wytknęło mi rzekomą niestałość poglądów. Jak to w końcu może być, że firmy mogą wciskać zwykłym, uciskanym ludziom muzykę z DRM, a jednocześnie PKP ma o klienta dbać? Toż to w głowie się nie mieści (przynajmniej niektórym) !

Cóż, aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, trzeba zrozumieć mechanizmy motywacji i kariery zawodowej. Są one bardzo ściśle ze sobą powiązane i są przyczyną wszelkich sytuacji, zdarzeń i podziałów. Nie tylko w pracy, ale w każdej sytuacji życiowej.

Nie czas tu oczywiście na rozprawianie o teoretycznych podstawach tych mechanizmów - nie ma sensu Cię zanudzać takimi szczegółami, Drogi Czytelniku. Zamiast tego pomówmy o praktyce.

Powiedzenie mówi, że pracy nie dostaje ten, kto umie pracować, ale ten, kto umie dostawać pracę. Wiele osób usiłuje negować jego prawdziwość, ale taka jest niestety (dla nich) prawda. Co więcej, dotyczy ono nie tylko samego dostawania pracy, ale rownież awansów. Karierę robi bowiem tylko ten, kto chce ją zrobić. I nie mam tu na myśli tej świadomej chęci - ta, jakkolwiek ważna, jest całkowicie niewystarczająca. Do zrobienia kariery potrzebna jest tzw. gotowość psychiczna *.

Wróćmy jednak do tematu posta, czyli do DRM i PKP. Jak to jest, że wobec jednych ludzi oczekujemy czegoś innego, niż od innych? To proste.

Otóż "wciskanie" klientom muzyki z DRM, czy czegokolwiek innego, jest domeną ludzi, którzy robią karierę. Są to ludzie sukcesu, realizujący się zawodowo. W przypadku takich ludzi liczy się przede wszystkim kreatywne myślenie, a ewentualne braki w kulturze można przełknąć. Rozwój takich ludzi należy wspierać na wszelkie sposoby, oferując im zarówno szkolenia, jak i odpowiednią rozrywkę - przykładem są tu piłkarzyki, czy seanse kinowe w czasie pracy, na firmowym projektorze.

Obsługa klienta, czy też dowolna inna praca o powtarzalnym i definiowalnym charakterze, jest natomiast domeną ludzi, którzy kariery nie zrobili i nie zrobią. Jeszcze raz podkreślam: to nie inteligencja określa ich możliwości zrobienia kariery, ale po prostu gotowość psychiczna. Rozwój takich ludzi nie jest istotny z punktu widzenia pracodawcy, ważna jest natomiast kultura osobista, lojalność i drobiazgowość w wykonywaniu poleceń i instrukcji.

Z punktu widzenia klienta natomiast sytuacja przedstawia się tylko nieco inaczej - jego perspektywa różni się od perspektywy pracodawcy tylko tym, że ma on styczność tylko z tą drugą grupą pracowników, podczas gdy grupa pierwsza spokojnie pracuje w zaciszu biurowców.

Czy już rozumiesz, Drogi Czytelniku, dlaczego bulwersuje mnie takie traktowanie klienta na PKP, a jednocześnie popieram DRM?


* - Za poprzedniego ustroju było takie powiedzenie: "nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z Ciebie oficera". Tutaj mimo wszystko sama gotowość nie wystarczy, wykształcenie przynajmniej średnie jest równie ważne, aby kandydat nabrał tzw. ogłady, niemniej jednak hasło to jest zaskakująco aktualne.

2007-02-12

Popiep... Kompletnie Przedsiębiorstwo

Zdarzyła mi się wczoraj bardzo nieprzyjemna historia. Poszedłem otóż w godzinach popołudniowych na dworzec PKP kupić bilet. Odstałem swoje w kolejce, a tu klientowi tuż przede mną babsko w okienku mówi, że... ono ma PRZERWĘ!

Wyobrażasz sobie, Drogi Czytelniku? Przerwę! Zwykły pracownik! Zwykła baba w okienku!

Dotąd nie miałem specjalnych powodów do narzekań na PKP - może dlatego, że korzystałem z usług tej "firmy" zbyt często. Tym bardziej więc dziwiły mnie negatywnie opinie o niej. Owszem, pociągi może nie są zbyt nowoczesne, ale ostatecznie można to uznać za jakość adekwatną do ceny biletu.

Ale teraz... Rozumiem już tą opinię o nieustannie opieprzających się kolejarzach. W głowie się mi natomiast nie mieści, jak szeregowy pracownik może tak pyskować do klienta...

Najbardziej jednak żałuję, że akurat się spieszyłem i nie mogłem za bardzo zrobić awantury. Awanturę taką zrobiłem swego czasu w swoim mieście, czego skutkiem była pisemna nagana dla pracownika od kierownika dworca.

Podsumowując, bezczelność szeregowych pracowników bierze się moim zdaniem z tego, że przeciętny klient nie będzie miał czasu lub ochoty dopilnować, aby sprawiedliwości stało się zadość. Dlatego też wszyscy powinni walczyć z chamstwem i nieróbstwem, nawet poświęcając troszkę swego prywatnego czasu.

2007-02-08

DRM - zagrożenie, czy... ?

Do napisania tego posta natchnęła mnie dyskusja na jednej z grup dyskusyjnych, sprowokowana wypowiedzią Steve'a Jobsa (tego od Apple) na temat DRM.

Problem DRM wbrew pozorom wcale nie tkwi w... DRM. Tkwi on zupełnie gdzie indziej: w ludzkiej mentalności. A w naszych warunkach, w mentalności wytworzonej przed kilkadziesiąt lat trwania poprzedniego ustroju, którą to mentalność dziedziczą następne pokolenia...

Nie mam racji? Przyjrzyjmy się więc zjawisku, które z DRM nie ma pozornie nic wspólnego. Przyjrzyjmy się konkretnie dorożkarzom z Podhala. To taka mała grupa zawodowa, o której jakiś czas temu zrobiło się głośno, gdy Urząd Skarbowy kazał im zamontować kasy fiskalne. Zrobił się niesamowity lament, jacy to oni są uciskani.

A są uciskani? Tak naprawdę jest to nieistotne. Istotne jest to, że w Polsce mamy taki wynalazek, jak podatek dochodowy. Podatek ten obejmuje wszystkie źródła dochodu, także te nieujawnione i/lub nielegalne. Zatem teoretycznie ci dorożkarze płacą podatek od swoich dochodów. Ale najwyraźniej to tylko taka teoria - bo gdyby tak było rzeczywiście, to po co protestowali przeciwko kasom? Tym bardziej, że koszty założenia kas mieli mieć zrefundowane...

Przeciwko czemu więc protestowali ci dorożkarze? Przeciwko podatkowi dochodowemu jako takiemu? Nie! Oni protestowali przeciwko wyekzekwowaniu tego podatku akurat od nich! Czyli podatek dochodowy w zasadzie zły nie jest, dopóki oni mogą się od niego wywinąć...

Ale wróćmy do DRM. Z tą technologią problem jest wprawdzie całkiem inny, ale po rozłożeniu go na czynniku pierwsze, pojawia się zaskakująco elementów wspólnych z tymi nieszczęsnymi dorożkarzami.

Problem DRM jest tak naprawdę prosty i zrozumie go każdy, kto jest w stanie odróżnić pojęcie własności materialnej od niematerialnej. Ale uwaaaagaa!

Pewna osoba, pragnąca uchodzić za inteligentną, rozmawiała kiedyś ze mną w szerszym gronie rodzinnym o prawach autorskich i ich naruszaniu. Treść tej rozmowy, czy raczej monologu, można streścić następująco: jak kopiujesz muzykę, to jesteś złodziejem. To dokładnie tak, jakbyś ukradł sąsiadowi Mercedesa spod bloku.

Ale czy tak jest istotnie? Oczywiście nie. Problem w tym, że w świadomości wielu Polaków niestety, ale tak. I szczerze mówiąc, nie wiem, skąd się to bierze, ani jak to zwalczać.

(A jeśli jesteś jednym z tych, którzy uważają to twierdzenie o Mercedesie za prawdziwe - dowiedz się, że kradnąc Mercedesa, okradasz sąsiada, natomiast kopiując muzykę od tego sąsiada - nie jego, tylko wytwórnię. Owszem, kradzież występuje i tu i tam, ale poszkodowany podmiot jest całkiem inny.)


Po raz drugi odszedłem od samego DRM... Wróćmy więc do niego już na dobre. Problem DRM dotyczy dóbr niematerialnych - najprościej rzecz ujmując, wreszcie powstał skuteczny mechanizm, pozwalające wytwórniom kontrolować sposób użycia tych dóbr.

Drugą rzeczą różniącą dobra materialne od niematerialnych (pierwsza to aspekt kradzieży) jest sposób ich użytkowania. Wyobraź sobie, Drogi Czytelniku, że masz ochotę na ciastko z kremem. Tak po prostu. Co więc robisz? Ano idziesz do cukierni, kupujesz je i zjadasz. To oczywiste, prawda? Podobnie oczywisty jest fakt, że jeśli to ciastko zjesz, to już go dalej nie masz (bo zostało zjedzone). Czy tak?

Czyli jeśli znowu będziesz mieć ochotę na ciastko, to znowu będziesz musiał pójść do cukierni i kupić sobie nowe ciastko, tak? I tym się właśnie charakteryzują dobra materialne.

Dobra niematerialne natomiast rządzą się nieco innymi prawami. Załóżmy, że masz ochotę posłuchać sobie muzyki. Tak po prostu. Co robisz? Kupujesz sobie płytę z muzyką i ją włączasz w jakimś odtwarzaczu. Zgadza się? A co robisz, jeśli za tydzień znowu masz ochotę posłuchać tej płyty? Ano ponownie włączasz ją w jakimś odtwarzaczu. Ale zaaaaraz! Czy ja tu czegoś nie pominąłem?

Tak! Pominąłem ponowne kupowanie płyty. To jest właśnie największa różnica pomiędzy dobrem materialnym, a niematerialnym: dobro niematerialne można do woli powielać i używać wielokrotnie. Czyli w praktyce wytwórnia nie kontroluje, co nabywca płyty z nią zrobi i ile razy.

I tu pojawia się DRM. DRM to technologia pozwalająca na skuteczną kontrolę sposoby wykorzystywania nabytego utworu. Czyli kupujesz tą płytę i słuchasz. Ale za tydzień... znowu musisz ją kupić, aby jej ponownie posłuchać.

Oczywiście tak naprawdę nie mówimy tu o płytach. Muzyka od dawna jest dostępna do kupna, zarówno legalnie, jak i nielegalnie, w postaci wirtualnej, tj. bez płyt - same pliki w komputerze.


I tu wróćmy po raz ostatni już do wspomnianych na początku dorożkarzy. Dorożkarze nie protestowali przeciwko podatkowi - oni protestowali przeciwko skutecznemu egzekwowaniu tego podatku. DRM wywołuje podobne protesty, jednak nikt nie protestuje przeciwko piractwu! Protesty dotyczą tylko tego, że skończy się w końcu niekontrolowane używanie nabytych dóbr, jak choćby tej muzyki.

Ale jak to? To już nie będziemy mogli, raz kupując muzykę, słuchać jej do woli? Jak to?


A tak to! Kilkadziesiąt lat życia w minionym ustroju nauczyło nas lub naszych rodziców, że do "kultury" dostęp powinien mieć każdy w formie nieograniczonej.

Tylko czy takie podejście do tematu jest słuszne? Oczywiście, punkt widzenia zależy tu od punktu siedzenia. Osoby, które nigdy w życiu nie napisały niczego więcej od listy zakupów, uważają DRM za wcielenie szatana. Wytwórnie natomiast za zbawienną technologię.

Jednakże z tym punktem widzenia nie jest w tym przypadku do końca tak prosto. Tym razem zależy on nie tylko od punktu siedzenia, ale również od świadomości społecznej.

Bowiem czym jest nieograniczony i nieodpłatny dostęp do dóbr dowolnego typu? I do czego nas już raz doprowadził? Do czego doprowadził wiele innych krajów? Co się do dzisiaj dzieje na Kubie?

Nie mam tu zamiaru dywagować nad przewagami kapitalizmu nad socjalizmem - te są oczywiste, jednakże chciałbym zwrócić Twoją uwagę na ten prosty fakt, iż stosunek do DRM jest idealnym odbiciem poglądów politycznych i gospodarczych danej osoby.


Przyjrzyjmy się więc argumentowi, jakiego najczęściej używają w dyskusjach przeciwnicy DRM: "DRM paradoksalnie spowoduje rozkwit kwalifikowanego piractwa".

A i owszem, spowoduje. Spowoduje dlatego, że skończy się dla wielu ludzi wielokrotne wykorzystywanie, także w celach komercyjnych (choćby u osławionego w telewizji fryzjera), tylko raz zakupionego utworu.

Dla jasności: kupowanie muzyki za każdym razem, gdy chcemy jej posłuchać, absolutnie nie ma sensu. Sens ma natomiast jednorazowy zakup np. 20 odtworzeń. A jeśli nadal nabywca nie ma dość, dokupuje sobie kolejne odtworzenia.

I tu jest właśnie pies pogrzebany: DRM spowoduje, że wytwórnie będą mogłby zacząć sprzedawać konkretne pakiety odtworzeń, a nie tylko przysłowiową jedną kopię muzyki. A co więcej, będą mogły osobno (i drożej!) sprzedawać muzykę do użytku komercyjnego. I to właśnie ma spowodować wzrost piractwa kwalifikowanego - wiele osób, po urealnieniu (tak! właśnie urealnieniu!) kosztów muzyki, przestanie być na nią stać, więc przejdzie na piractwo.

Czy to jednak źle? To znowu zależy od punktu widzenia. Oczywiście, osoby te wolałyby pozostać legalne, kupując jedną kopię muzyki i bazując na niedoskonałości dotychczasowych metod kontroli wykorzystania tej muzyki. Całkowicie te osoby rozumiem. Jednak należy sobie powiedzieć wprost: to jest złe!

Całe moje doświadczenie zawodowe dobitnie nauczyło mnie jednej rzeczy: najważniejsza w jakiejkolwiek działalności jest klarowność. Jeśli ja coś komuś sprzedaję, to albo są jakieś metody kontroli tego, co on z tą rzeczą zrobi, albo mogę się prędzej czy później spodziewać, że on wymyśli taki sposób użycia tej rzeczy, że w istocie ja będę na tym stratny.

Ale w jaki niby sposób? To proste: jeśli ktoś chce ode mnie kupić program, a ja wiem (załóżmy tu na chwilę tzw. wiedzę doskonałą), ile on na tym programie zarobi, to mogę sobie skalkulować cenę, jaką powinien mi zapłacić. Cena ta oczywiście nie ma nic wspólnego z moimi realnymi kosztami (te stanowią tylko dolny próg mojej opłacalności) - jest ona tak wyliczona, abym zarobił jak najwięcej, a jednocześnie jemu się to jeszcze opłacało. To brutalne, ale takie jest życie i jego zasady.

Zatem jeśli teraz ktoś wymyśli nowy sposób użycia programu, który mu sprzedałem, na którym to sposobie on zarobi więcej, to ja będę stratny. Dlaczego? Ano gdybym od razu wiedział, ile nabywca (nazwijmy go tu użytkownikiem końcowym) faktycznie zarobi, zażądałbym od niego więcej pieniędzy wiedząc dobrze, że będzie w stanie je zapłacić.

Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku tych osób, które pragną kupić jedną kopię muzyki, po czym korzystać z niej do woli. Powtórzmy jeszcze raz: to jest złe. A skoro to jest złe, to jak najbardziej pozytywne jest podpadnięcie tych osób pod piractwo kwalifikowane po wprowadzeniu DRM. Tak, to jeszcze bardziej brutalne, ale albo zaczniemy w końcu być brutalni, albo będziemy cały czas żyli w świecie uznaniowości, jaki ogólnie panuje w naszym kraju.


Właśnie: uznaniowość. Białe jest białe, ale jak mi jest źle i przymieram głodem, to może jednak białe jest czarne... NIE! Białe jest białe, a moje przymieranie głodem (czy wręcz konkretna perspektywa rychłej śmierci głodowej) absolutnie mnie nie upoważnia (a w każdym razie nie powinna) do kradzieży chleba!

No ale tu się właśnie ujawnia polska mentalność. Moja osobista korzyść jest przecież ważniejsza od bezwzględnego poszanowania prawa. Prawa państwowego, lub prywatnego, narzuconego w postaci licencji na nabywane dobra...

2007-02-06

Po co nam pensja minimalna?

Wiele osób zastanawia się, do czego nam, jako społeczeństwu, potrzebna jest płaca minimalna. Co więcej, wiele osób uważa istnienie takiego wynalazku za pożyteczne. Czy słusznie?

Zróbmy małą symulację. Wyobraź sobie, Drogi Czytelniku, że masz jakieś tam oszczędności i chcesz je zainwestować w jakiś biznes. Załóżmy, że chcesz sobie otworzyć warsztat samochodowy.

1. Sytuacja, gdyby nie było płacy minimalnej:

a) Otwierasz, zatrudniasz czterech ludzi za 400 zł brutto każdy (załóżmy na razie, że się zgodzą za tyle pracować *, oraz że nie wywoła to niepotrzebnej rotacji). Daje Ci to 1600 zł brutto kosztów pracowniczych (dla uproszczenia załóżmy, że pensja brutto = CKP, czyli że nie kosztują Cię oni nic więcej, niż ich pensja brutto).

b) Pomińmy też dla uproszczenia okres rozkręcania biznesu i załóżmy, że już idzie pełną parą (uwzględniając swoje możliwości i Twoje chęci rozwoju). Powiedzmy, że przychód po odjęciu wszystkich kosztów z wyjątkiem pracowniczych (bo np. na częściach zaoszczędzić się nie da) wynosi 6000 zł miesięcznie. Z tego 1600 zł płacisz pracownikom i dla siebie masz na czysto 4400 zł brutto (to oczywiście tylko uproszczenie). Taki zarobek Cię satysfakcjonuje na tyle, aby ten biznes rozkręcać. Czterech ludzi ma pracę (warunki są, jakie są, ale jednak oni mają pracę).

2. Sytuacja z płacą minimalną na poziomie 800 zł brutto miesięcznie:

Liczysz, że koszty płacowe wyniosą 3200 zł brutto miesięcznie, więc dla Ciebie zostanie 2800 zł. Taka kwota Cię nie satysfakcjonuje, gdyż np. możesz zarobić gdzie indziej ~3500 zł, bez angażowania (i ryzykowania!) własnego kapitału, który inwestujesz np. w jakiś fundusz. Czterech ludzi już nie ma pracy.

A czy Ty, Drogi Czytelniku, nadal uważasz płacę minimalną za coś potrzebnego i pożytecznego?


* Warsztat samochodowy i te wszystkie stawki pochodzą z realnego biznesplanu, który został stworzony ok. 10 lat temu na potrzeby kogoś z mojej rodziny i zarzucony właśnie z powodu płacy minimalnej. Gdyby tego wynalazku nie było, rzeczywiście czterech ludzi by dostało pracę. A w tamtych warunkach (gigantyczne bezrobocie, trwały brak perspektyw, niskie ) byli chętni do pracy za 400 zł brutto...